Trybunał Konstytucyjny dokłada do pieca

Tyle wiemy dziś, a czego dowiemy się jutro?Dwa najnowsze wyroki Trybunału Konstytucyjnego pokazują jasno, w którą stronę zmierza interpretacja prawa w naszym kraju. Jakie wieją wiatry. Jakie narastają nastroje. Wielokrotnie kwestionowany art. 196 Kodeksu karnego, penalizujący obrażanie uczuć religijnych (cokolwiek to jest), uznano za zgodny z konstytucją (choć zasugerowano przy tym, że może niesłusznie grozi więzieniem), natomiast niekonstytucyjne jest ograniczanie tzw. lekarskiej klauzuli sumienia „w przypadkach niecierpiących zwłoki” (czyli lekarz może odmówić wykonania czegoś, co uważa za niezgodne ze swym sumieniem, i nie musi też wskazywać innego lekarza gotowego to zrobić). A więc, mówiąc skrótowo, klęska Dody i zwycięstwo prof. Chazana (nie tłumaczę, o co chodzi, bo szkoda mi miejsca na rzeczy powszechnie znane lub łatwe do poznania).

Nie będąc prawnikiem, nie podejmuję polemiki z argumentami formalnoprawnymi, które przyświecały sędziom TK (choć zapewne nie tylko takie argumenty miały tu wpływ, lecz także przekonania światopoglądowe uczestniczących tu konkretnych sędziów). Być może z punktu widzenia spójności prawa, używanych pojęć prawnych i prawnych skutków są to wyroki słuszne. Czym innym jednak jest system prawny, a czym innym poczucie sprawiedliwości (każdy z nas mógłby przytoczyć przykłady wyroków zgodnych z prawem, a jednak ewidentnie niesprawiedliwych czy to wobec skazanych, czy to poszkodowanych).

W obu przypadkach – choć w zasadzie dotyczą różnych kwestii – skutkiem decyzji TK będzie wzmocnienie oficjalnych postaw dewocyjnych, już i tak zdobywających coraz szersze publicity. Gołym okiem widać, jak się upowszechniają w postaci oficjalnych zachowań i deklarowanych publicznie przekonań moralnych, tego ciągłego odwoływania się do „wartości chrześcijańskich”, „nauczania Kościoła katolickiego”, „świętej tradycji” itp., co w najmniejszym stopniu nie oznacza, że są faktycznie realizowane w życiu codziennym osób je głoszących. Nie muszę podawać przykładów, bo znamy je wszyscy: korzystający z prostytutek politycy głoszący chwałę wartości rodzinnych; posłowie deklarujący swą bogobojność, a równocześnie cwani złodzieje publicznych pieniędzy; księża uczestniczący w neofaszystowskich manifestacjach i siejący nienawiść do innowierców; dziennikarze katoliccy gardzący „zboczeńcami”; zwykli ludzie oburzający się na kradnących i kłamiących polityków, sami kręcący z podatkami i jeżdżący na gapę… Można by tak wyliczać w nieskończoność.

Nie mam tu zamiaru wygłaszać płomiennych i całkowicie zarazem bezsensownych apeli do kogokolwiek o zgodność czynów ze słowami, choć taka zgodność jest wprost proporcjonalna na poziomu zaufania, jaki może zaistnieć między ludźmi. My, jak wiadomo, jako społeczeństwo nie zdajemy w tej kwestii egzaminu nawet na dwa z plusem. Jeśli zatem postawy dewocyjne, o których mówię, zyskują oficjalne wzmocnienie poprzez prawo, sposób jego sformułowania i egzekwowania, nie liczmy na zwiększenie wzajemnego społecznego zaufania, a zatem i poczucia bezpieczeństwa w ramach nieufających sobie, bo zakłamanych, społeczności.

W obu przypadkach rzecz dotyczy trudnych (jeśli w ogóle możliwych) do zdefiniowania w formalnym języku prawa pojęć zaczerpniętych z „normalnego” języka (i jakby przez to uznanych za oczywiste): uczuć religijnych i ich urażania oraz sumienia. W obu przypadkach mamy też do czynienia z konfliktem wartości funkcjonujących w życiu społecznym obok siebie: wolności wypowiedzi, równouprawnienia, prawa do ochrony własnego życia i godności. Z tym że wyroki TK wyraźnie sprzyjają nieweryfikowalnym deklarowanym odczuciom jednych osób, odbierając zarazem ochronę wolności słowa i, co ważniejsze, zdrowia innym osobom.

Jestem przeciwnikiem wszelkiej mowy nienawistnej (prawdę mówiąc, dziwię się jej chwilowym erupcjom na tym forum i wciąż zachęcam do rezygnacji z personalnych ataków wyczerpujących swą treść w inwektywach w miejsce argumentacji). Zatem jeśli ktoś uzna, że go obraziłem czy uraziłem, powinienem przeprosić, sugerując zarazem, żeby zrezygnował z zapoznawania się z kolejnymi moimi wypowiedziami, skoro jest tak wrażliwy na punkcie kultywowanych przez siebie świętości. Jeśli ktoś czuje się obrażony, pewnie został obrażony, ale czy to znaczy, że jedynym zadośćuczynieniem jest posadzenie mnie do więzienia albo skazanie na grzywnę? (Pomijam już to, że te „obrazy uczuć” to zwykle hucpy organizowane przez niewielką w skali kraju grupkę obsesjonatów wyraźnie nie wierzących, że ich świętości same zdołają się obronić). Dziwnie chętnie nasz aparat ścigania podejmuje sprawy o obrazę uczuć, równocześnie otwarcie ignorując publiczną mowę nienawiści skierowaną do rozmaitych „innych” podczas oficjalnych manifestacji. Czy ich uczestnikom przysługuje więcej wolności niż Dodzie mówiącej (niezbyt zresztą mądrze) coś o Biblii i jej autorach?

Jeszcze gorzej jest z klauzulą sumienia, która staje się w ten sposób wygodną wymówką z jednej strony, i narzędziem opresji z drugiej, np. wtedy gdy sprzedawca apteczny – choćby i magister farmacji, ale jednak pośrednik na wolnym rynku – odmawia sprzedaży środków antykoncepcyjnych czy pigułki po. Tu dochodzi do ostrego konfliktu praw ludzkich, gdzie głosem rozstrzygającym jest czyjeś metafizyczne przekonanie niepodzielane przez drugą osobę, która powinna być chroniona przez prawo stanowione w takim samym stopniu.

To po prostu oficjalne pozwolenie na narażanie cudzego życia, krzywdzenie i ograniczanie wolności kogoś w majestacie prawa chroniącego sumienie, czyli coś, do czego w istocie nie mamy żadnego obiektywnego dostępu.

Czy jestem zwolennikiem „gwałtu na lekarskim sumieniu”? Nie. Jestem tylko przekonany, że gdyby tu naprawdę chodziło o zachowanie czystości sumienia, żaden ortodoksyjny katolik nie zostałby ani ginekologiem, ani położnikiem. A jeśli nawrócił się już po zdobyciu tego zawodu (jak prof. Chazan), to natychmiast powinien się przekwalifikować. To sfera życia, w której szczególnie wyraźnie widać boskie kaprysy. Lepiej tego nie oglądać ze zbyt wrażliwym sumieniem.

PS

Wiadomość pozornie niezwiązana z tematem wpisu:

„Najbardziej prawdopodobnym kandydatem na szefa MON w moim rządzie jest Jarosław Gowin” – powiedziała Beata Szydło podczas konferencji prasowej w siedzibie PiS. Ucięła tym samym spekulacje, jakoby resortem obrony miał pokierować Antoni Macierewicz.

Panika w PiS po ostatnich enuncjacjach Antoniego Macierewicza (którego z takim aplauzem słuchała amerykańska Polonia, co mogłoby zresztą być oddzielnym tematem) kazała pospiesznie znaleźć kogoś na jego miejsce (przynajmniej deklaratywnie). Ale wyznaczenie na szefa MON (czyli ministerstwa wojny) kogoś, komu nie schodzi z ust sumienie i ochrona życia od jego poczęcia aż do naturalnej śmierci zakrawa jednak na kpinę.

Czy Gowin będzie w swej ewentualnej praktyce ministerialnej unikał podpisywania decyzji, które nieuchronnie muszą skutkować czyjąś śmiercią? Już zapowiedział: „Będziemy konsekwentnie wzmacniać polską armię”. Czy minister wojny może zachować czyste sumienie? Jasne, po prostu nie będzie go używał.